Argumentum ad numerum, czyli dlaczego powszechność poglądu niewiele znaczy?

Istnieje zestaw pytań fundamentalnych, do których regularnie powraca się w dyskusjach. Im bardziej takie zagadnienie jest nierozwiązywalne, tym łatwiej można debatować na jego temat bez końca, bez obawy, że przypadkiem znajdzie się rozwiązanie. Na czele tej listy figuruje pytanie o istnienie sił nadprzyrodzonych – Boga, Szatana, Absolutu, aniołów, latającego potwora spaghetti czy kto co woli.  W ciągu ostatnich kilkunastu lat uczestniczyłem w dziesiątkach rozmów na ten temat – czasem bardziej, czasem mniej sensownych. Takie dyskusje toczyły się szczególnie często na różnych wycieczkach i obozach edukacyjnych, na których zbierało się grono niewyżytych intelektualnie dzieciaków mających potrzebę porozmawiania o „czymś głębokim”. W rozmowach tych przytaczano najprzeróżniejsze argumenty – niektóre domagały się poważnego rozważenia, inne miały mniej więcej tyle szans w zderzeniu z logiką co człowiek na prochach radośnie wskakujący pod rozpędzonego tira. Do tych ostatnich należał argument następujący: Bóg musi istnieć, bo skąd inaczej tylu ludzi by w niego wierzyło?

Powyższy argument jest klasycznym przykładem błędu logicznego o nazwie argumentum ad numerum, który opiera się na prostym schemacie: jeśli wiele osób wyznaje dany pogląd, to musi on być zgodny z rzeczywistością. Ten typ wnioskowania cierpi na liczne przypadłości. Po pierwsze, wiara w jakieś przekonanie jest stanem nietrwałym – czy jeśli większość ludzi zmieni zdanie, to i prawdziwość danego stwierdzenia automatycznie ulegnie zmianie? Argumentowanie ad numerum rodzi paradoksy szczególnie, gdy odniesie się je do zdarzeń mających miejsce w przeszłości. Jak pogodzić popularne dawniej przekonanie, że człowiek został stworzony jednym pociągnięciem boskiej ręki z powszechnie akceptowanym dziś poglądem o tym, że człowiek wyewoluował z innych organizmów na drodze mozolnego, długotrwałego procesu? Nie może być przecież tak, że pierwsze stwierdzenie było zgodne z rzeczywistością do pewnego momentu, a drugie stało się prawdziwe dopiero potem, bo te twierdzenia wzajemnie się wykluczają. A przecież każde z nich w swoim czasie dominowało. Po drugie, ilu ludzi musi dany pogląd wyznawać, aby uznać go za prawdziwy? Ciężko ustalić próg, powyżej którego akceptujemy dany pogląd za prawdziwy, a który nie raziłby dowolnością. Wreszcie, jak dużą grupę ludzi bierzemy pod uwagę, analizując popularność danego poglądu? Naszą lokalną społeczność? Ludność danego kraju? Całą ludzkość? Wszystkich ludzi, którzy kiedykolwiek żyli, żyją i żyć będą? Rozumowanie oparte na argumentum ad numerum popada w tego typu absurdy, które są wystarczającym powodem, aby je odrzucić.

Interesujące jest to, że w dyskusji na temat istnienia Boga argumenty ad numerum wykorzystuje również druga strona sporu. Richard Dawkins, naczelny apostoł wojującego ateizmu, poświęca w swojej książce „Bóg urojony” sporo miejsca wykazaniu, że większość naukowców nie wierzy w Boga i że poziom religijności maleje wraz z wykształceniem. Przytoczone przez niego dane potwierdzają powyższe stwierdzenia, niemniej krytycznie nastawionemu czytelnikowi od razu narzuca się pytanie: i co z tego? Nawet jeśli wykształceni ludzie i naukowi geniusze mieliby wierzyć w Boga w dużo mniejszym stopniu niż reszta ludzkości, to co z tego wynika? Argument Dawkinsa opiera się na milczącym założeniu: skoro ludzie lepiej wykształceni, a przez to pewnie mądrzejsi i trafniej rozumiejący świat, w większości negują istnienie Boga, to wiara ta prawdopodobnie jest fałszywa. Mamy tutaj ten sam schemat odwoływania się do argumentum ad numerum, połączony z powoływaniem się na autorytet formalnego wykształcenia, tyle że dla uzasadnienia przeciwnego stanowiska.

Mimo licznych problemów, na które napotykają argumenty ad numerum, uderzające jest to, jak często myślimy w ten sposób. Gdybyśmy uczciwie dokonali przeglądu wszystkich swoich przekonań, znaleźlibyśmy pewnie wiele takich, w które wierzymy właśnie dlatego, że cieszą się sporym poparciem u innych. Jest to przykładem konformizmu poznawczego, o którym pisałem wcześniej. Gdy dawno temu wierzono we wróżki, nimfy i wampiry, to bynajmniej nie dlatego, że ich istnienie dało się w jakikolwiek sposób uzasadnić czy zweryfikować. Wiara w istnienie tych stworzeń była elementem pewnego konsensusu społecznego, a im więcej ludzi tę wiarę podzielało, tym pewniejsza i mocniej ugruntowana się wydawała. Był to samonapędzający się mechanizm wzajemnego przekonywania się, w znikomym stopniu odnoszący się do rzeczywistości, którą miał opisywać.

Można by próbować bronić argumentacji ad numerum w następujący sposób. Dysponując ograniczonym czasem, jesteśmy w stanie zweryfikować zaledwie cząstkę stwierdzeń, które napotykamy na co dzień. Wobec tego polegamy na szybkich metodach weryfikacji, które być może nie są skuteczne w stu procentach, ale sprawdzają się na tyle często, że mimo okazjonalnych pomyłek i tak opłaca się z nich korzystać. Jedną z takich metod jest właśnie zawierzanie stwierdzeniom, które wydają się powszechnie akceptowalne. Zakładamy wówczas, że jeśli bardzo dużo osób wierzy w jakiś pogląd, to przynajmniej część z nich zadała sobie trud jego sprawdzenia i przeanalizowania. Nie udowadnia to w żaden sposób prawdziwości tego poglądu, lecz czyni jego prawdziwość czymś bardziej prawdopodobnym – a wobec tego warto mu zawierzyć.

Powyższe stanowisko jest kuszące, ponieważ stanowi wygodne uzasadnienie dla naszych niedociągnięć. Jeśli jednak decydujemy się przytoczyć jakiś argument w dyskusji – warto zadać sobie trud jego weryfikacji, ponieważ jego oczywistość może się okazać dalece nieoczywista przy bliższej analizie. Niech nasza argumentacja budowana będzie na solidnych fundamentach logicznych i merytorycznych, a nie na grząskim gruncie pseudologiki.