Kiedy wybucha wojna, ludzie powiadają: „To nie potrwa długo, to zbyt głupie”. I oczywiście, wojna jest na pewno zbyt głupia, ale to nie przeszkadza jej trwać. (Albert Camus, „Dżuma”)
Od momentu, gdy po raz pierwszy wystąpiłem w debacie oksfordzkiej, bardzo zajmuje mnie temat poprawnego myślenia. Dlaczego sposób, w jaki myślimy, argumentujemy i wyciągamy wnioski, tak często zawiera rażące błędy logiczne, widoczne dla wielu osób obok nas, lecz nie dla nas samych? Swoje posty na tym blogu pragnę poświęcić właśnie tematowi pułapek myślenia. Pułapek, które zaburzają nasz ogląd rzeczywistości i prowadzą nasze myśli na manowce, a przez to wypaczają podejmowane przez nas decyzje. Większość moich postów dotyczyć będzie konkretnych błędów logicznych zilustrowanych przykładami z naszego życia, historii, polityki i nauki.
Dziś chciałbym się jednak skupić na czymś bardziej ogólnym – na sile złudzeń, które niejednokrotnie prowadzą nas do absurdalnych wniosków i działań. Złudzenia są powiązane z myśleniem życzeniowym, czyli przyjmowaniem tego poglądu, co do którego chcielibyśmy, aby był prawdziwy, a nie tego, który bardziej odpowiada rzeczywistości. Nie ma lepszego materiału do analizy tego zagadnienia niż tocząca obecnie świat pandemia koronawirusa, która z olbrzymią siłą pokazała, jak często kierujemy się złudzeniami, a nie chłodnym oglądem sytuacji. Wycieczka w przeszłość, w którą Was zabieram, może nie należeć do najprzyjemniejszych – kto w końcu chce po raz kolejny słyszeć o koronawirusie – ale pomoże nam zrozumieć, jak działają iluzje i myślenie życzeniowe. I właśnie dla lekcji na temat pułapek naszego myślenia, którą po drodze odbierzemy, warto ją odbyć.
Pierwszą reakcją większości z nas w stosunku do koronawirusa było wyparcie. Gdy na początku 2020 r. do Europy zaczęły dochodzić informacje o nowym wirusie szybko rozprzestrzeniającym się po Chinach, wyparcie stanowiło instynktowną reakcję większości z nas. Dominowało wówczas myślenie wyrażone słowami „to nas nie dotyczy”. Przecież koronawirus jest daleko, tak jak daleko były wirusy świńskiej grypy czy Eboli. Żyjemy w dwudziestym pierwszym wieku, wieku oszałamiających postępów medycyny – a epidemie to w końcu sprawa dalekiej przeszłości. To absurdalne, że nas, zamożne europejskie państwo, coś takiego miałoby w ogóle dotknąć.
Gdy na przełomie lutego i marca 2020 r. niemal codziennie pojawiały się informacje o nowych przypadkach koronawirusa wykrywanych w całej Europie, nastrój zmienił się o sto osiemdziesiąt stopni. Wyparcie przeszło w panikę. W nasze życie nagle wdarł się lęk – o zdrowie własne i naszych bliskich, o utrzymanie pracy, ale też o codzienną rutynę, która z dnia na dzień uległa drastycznej zmianie. Panika uderzyła w nas bez ostrzeżenia, zwalając z nóg i na długo pozbawiając oddechu. Zmieniliśmy nasze zachowania na takie, które trudno nie uważać dziś za groteskowe. Masowo wykupywaliśmy ze sklepów towary, jakby świat miał się zaraz skończyć. Starannie myliśmy każde zakupione opakowanie sera, każdą butelkę kefiru i karton z mlekiem. Nowo nabyte książki lądowały na dwutygodniowej kwarantannie, żeby niechybnie pokrywający je gęsto koronawirus utracił swą morderczą moc. Koronawirusa wyczuwaliśmy na każdym kroku – na klamkach drzwi, na zakupywanych produktach, w oddechu mijających nas przechodniów. Panika, w którą popadliśmy, zaburzyła nasze wyczucie proporcji między skalą zagrożenia a zakresem podejmowanych przez nas środków.
Ów stan apokaliptycznej, nierealnej paniki trwał kilka tygodni. Do katastrofy, o której groźbie miały świadczyć zdjęcia przepełnionych włoskich szpitali, u nas jednak nie doszło. Nasi znajomi nie zaczęli masowo chorować, półki sklepowe ponownie uległy zapełnieniu, szpitale nie pękały w szwach. Wraz z ponownym pojawieniem się papieru toaletowego zaczęła oddalać się groźba katastrofy higienicznej na nieznaną nam dotąd skalę. Nasza reakcja stopniowo przeszła w drugą skrajność. Ciężko żyć w poczuciu wzmożonej czujności i ostrego lęku przez dłuższy czas – zwłaszcza, gdy wbrew zapowiedziom świat nie wali się na naszych oczach. Przyjęliśmy więc kolejne złudzenie. „Tego wirusa nie trzeba się już bać”, powiedział premier i wielu z nas przyjęło te słowa z ulgą. Jednym wyjście z paniki zajęło krócej, innym dłużej, ale faktem jest, że pod koniec lata zapanowało masowe rozprężenie. Nad morzem roiło się od plażowiczów, po rzekach masowo pływali kajakarze, a w górach na każdym kroku można się było natknąć na turystów. Na nowo zapełniły się kluby, galerie i kościoły. Nowo odzyskaną beztroskę tłumaczyliśmy sobie na wiele sposobów. Tego wirusa na pewno już przeszliśmy – a zatem nie grozi nam powtórna choroba. Do tego momentu każdy musiał już z nim mieć kontakt – zbliżamy się więc do osiągnięcia odporności stadnej. Wirus nie jest taki groźny, jak się początkowo wydawało – możemy więc go bezpiecznie ignorować. Tłumaczenia były różne, ale skutkowały jednym i tym samym – złudnym poczuciem, że po kilku miesiącach szaleństwa wróciła normalność. Koronawirusa zastąpił wirus wyparcia. Przerzuciliśmy nasze oczekiwania i emocje na rzeczywistość, zapominając, że ta nie daje się tak łatwo urabiać. Pogrążając się w błogiej beztrosce, przymykaliśmy uszy na ostrzeżenia epidemiologów o mogącej nastąpić jesienią nowej fali.
Już wtedy zaczęły się ujawniać niemedyczne konsekwencje pandemii. Mnóstwo ludzi z dnia na dzień straciło pracę. Wielu przedsiębiorców nagle stanęło na krawędzi bankructwa. Tym, którzy pracowali z dala od Polski, prysła iluzja otwartego świata, po którym można podróżować w te i we w te według wygody i upodobań. Nic dziwnego, że dla wielu ludzi pandemia była nie tylko czymś dotąd niespotykanym, lecz wręcz czymś oburzającym. Była skandalem, który zaburzył dotychczasowy rytm ich życia, spychając je na nieznane tory. Nie dziwota, że tylu ludzi zaczęło kwestionować sam fakt istnienia pandemii. Pandemia istnieć nie ma prawa – a zatem nie istnieje. Ten elementarny błąd poznawczy – mylenie tego, jak być powinno z tym, jak jest w rzeczywistości – skłonił wielu ludzi do zupełnej negacji zagrożenia. Jak grzyby po deszczu wyrosły plakaty mówiące o „plandemii”. Masowo rozprzestrzeniały się teorie o koncernach farmaceutycznych, które wyolbrzymiają zagrożenie płynące z koronawirusa, aby zbić zyski na szczepionkach. Popularność w sieci zdobywały filmiki z wystąpieniem Billa Gatesa sprzed lat, w których życzliwy twórca napisów włożył amerykańskiemu biznesmenowi w usta plan wywołania w bliskiej przyszłości pandemii. Ci, którym koronawirus mniej lub bardziej poważnie zaburzył dotychczasowe życie, szukali kozłów ofiarnych – i znaleźli je w postaci Gatesa, WHO i big pharma.
Gdy jesienią druga fala uderzyła z całą siłą, a media obiegły historie sanitariuszy, którzy godzinami jeździli od szpitala do szpitala z nieprzytomnymi pacjentami, powróciła wiosenna panika. Lecz już nie w tej skali, nie z tą intensywnością – mimo że skala zachorowań przybrała dużo większe rozmiary. W nasze reakcje wkradło się zmęczenie i zniechęcenie. Toczące nas wcześniej ostre emocje zastąpiła rezygnacja. Powoli godziliśmy się z tym, że powrót w najbliższym czasie do starej normalności, którym łudziliśmy się jeszcze w wakacje, był kolejną iluzją, której pozwoliliśmy się w tym roku omamić.
Wybawienia zaczęto upatrywać w szczepionkach, które w zawrotnym tempie poddawano testom klinicznym. Szczepionka miała być jak puchar turnieju trójmagicznego z książek o Harrym Potterze – jej dotknięcie miało uwolnić nas z okrutnego labiryntu, w którym się znaleźliśmy. Majacząca na horyzoncie perspektywa szczepionki miała zachęcić nas do „stu dni solidarności”, dzięki którym mieliśmy doczekać we względnym bezpieczeństwie nadejścia szczepionki w połowie stycznia. Było to kolejne złudzenie, bo przecież wyprodukowanie i rozdysponowanie ogromnych ilości szczepionki potrzebnych do zaszczepienia całej ludności to proces wielomiesięczny.
Od odkrycia nowego koronawirusa minęło już ponad półtora roku. Jest to więc chyba dobry moment na dokonanie refleksji na temat naszych reakcji w stosunku do rozgrywającego się przez ten czas dramatu. Nasze myśli i zachowania w dużym stopniu oparte były na złudzeniach. Koronawirus do nas nie dotrze. Koronawirus nas wszystkich zabije. Koronawirusa nie trzeba się już bać. Pojawienie się szczepionki momentalnie uwolni nas od tego koszmaru. Wielokrotnie daliśmy się ponieść iluzjom, inspirowanymi toczącymi nas przez ten czas emocjami, głównie przeplatającymi się fazami lęku, złości i nadziei. Jeśli z pandemii koronawirusa można wyciągnąć jakieś wnioski na temat naszego sposobu myślenia, to dotyczą one właśnie roli emocji i złudzeń w naszym rozumowaniu. Po pierwsze, pandemia pokazuje wagę sceptycyzmu – sceptycyzmu wobec przesadzonych doniesień medialnych, sceptycyzmu wobec buńczucznych wypowiedzi polityków, a przede wszystkim sceptycyzmu wobec tego zbioru uprzedzeń, który tak szumnie określamy mianem zdrowego rozsądku. Aby ów sceptycyzm z powodzeniem zastosować, musimy zdawać sobie sprawę z emocji i uprzedzeń, które pchają nas do takiego, a nie innego postrzegania sprawy. Mówiąc wprost – musimy umieć przyznać, że sami się oszukujemy. Nie jest to ani łatwe, ani przyjemne, ale jeśli zależy nam na realistycznym oglądzie sytuacji, to nie mamy innego wyjścia. Po drugie, pandemia uzmysławia wagę pokory wobec własnej niewiedzy. Ostatni rok pokazał, jak często różne prognozy i przypuszczenia okazywały się zawodne, jak często nasze wyobrażenia oparte na pojedynczych raportach medialnych czy naszej intuicji rozmijały się z rzeczywistością. Jak często wydawało nam się, że rozumiemy, gdy w rzeczywistości nie rozumieliśmy nic. Świadomość własnej poznawczej niedoskonałości, przekuta w sceptyczne nastawienie do faktów, opinii i interpretacji, to właściwa postawa poznawcza – i tego właśnie uczy nas pandemia koronawirusa.