Jest w naszym kraju wiele różnorakich przedsięwzięć związanych z debatą oksfordzką – szczególnie jednak są to dosyć liczne tematyczne (lub nie) turnieje. W kilku większych miastach jak Warszawa, Poznań, czy Kraków funkcjonują ligi debat zrzeszające co najmniej kilkanaście szkół średnich. Podobnie w Tarnowie od 10 lat działa Tarnowska Liga Debatancka, która debatę oksfordzką wykorzystuje jako narzędzie wspomagające autorozwój jej uczestników i uczestniczek. Jubileusz tego przedsięwzięcia zaowocował nowym i zasadniczo nowatorskim projektem jakim są debaty w Teatrze im. Ludwika Solskiego w Tarnowie, odbywające się przed niektórymi ze spektakli. Premiera wydarzenia miała miejsce 23 października na dużej scenie, na której po debacie uczniów i uczennic z IV Liceum Ogólnokształcącego mogliśmy zobaczyć sztukę pt. „Zbrodnia i kara” w reżyserii Macieja Podstawnego, będącą interpretacją znanego prawdopodobnie każdemu dzieła rosyjskiego pisarza Fiodora Dostojewskiego.
Zanim jednak napiszę cokolwiek więcej, winien jestem czytelnikowi drobne wyjaśnienie – otóż tekst ten nie będzie ani szczegółowym opisem, czy recenzją wydarzenia (a przynajmniej nie celowo), ani także recenzją spektaklu. Wysiłek mój czyniony w tej pracy będzie raczej próbą refleksji starającej się dokonać interpretacji tezy debaty po doświadczeniu spektaklu i nade wszystko refleksji usiłującej znaleźć odpowiedzi na pewne istotne pytania jakie stawia przed człowiekiem teza debaty oraz sama przedstawiona po debacie sztuka.
Najpierw zatem kilka słów o samej debacie, którą publiczność oglądała przed spektaklem. Kluczową sprawą jest jej teza, którą brzmiała: „Ludzie, którzy mają więcej są moralnie zobligowani do tego, by dzielić się z tymi, którzy mają mniej.”. Mowy debatantów i debatantek skupiły się w pierwszej kolejności na trzech wyrażeniach: moralność, obowiązek/zobligowanie oraz dzielić się. Moralność zdefiniowano jako pewien zbiór czy też – system reguł postępowania lub przekonań danego podmiotu, zobligowanie do czegoś zaś jako narzucony przez coś obowiązek działania w określony sposób. Co znaczy „dzielić się” wie każdy, zatem uczestnicy i uczestniczki skupili się na tym, czym można się dzielić. Tak też wspomniano oczywiście o pomocy materialnej, ale także o wymianie doświadczeń, transferze wiedzy oraz nauce pewnych umiejętności. Po samym rozdzieleniu wyrażenia „moralnie zobligowani” można się było spodziewać, iż jedną z osi sporu pomiędzy drużyną propozycji i opozycji będzie zagadnienie zewnętrznego i wewnętrznego motywu działania. Otóż propozycja stała na stanowisku, że obowiązek dzielenia się z biednymi wynika z narzucenia pewnego obowiązku pochodzenia moralnego, który motywować ma bogatych do dzielenia się z uwagi na płynące z tego korzyści dla nich samych, świata ogółem i ludzi ubogich. Opozycja zaś twierdziła, że nie może być tu żadnego przymusu zewnętrznego, toteż jeżeli ktokolwiek się dzieli, robi to w wyniku własnej, nieprzymuszonej decyzji. Co więcej – pomoc niższym warstwom społecznym może nie przynieść zamierzonych skutków, gdyż nie są w stanie ich reprezentanci odpowiednio wykorzystać danych im pomocy – i tu dla przykładu padła historia Marmieładowa, który przepija powierzone mu środki.
Koniec końców obie drużyny spierała się o dwie kwestie. Pierwsza została już wspomniana i było to źródło obowiązku, które rozważano w ramach opozycji „wewnętrzne – zewnętrzne”. Niestety w tym zakresie debata nie dała nam nic więcej, prócz tej prostej konstatacji, że obowiązek ów albo jest narzucony albo obowiązku żadnego nie ma, gdyż ten kłóci się z pojęciem wolnej woli. Druga kwestia to rozważania na temat skuteczności pomocy biednym, które są wynikiem poruszenia korzyści ze wsparcia udzielonego takiej grupie społecznej. Propozycja wielokrotnie powtarzając, że chodzi o to, żeby dać ludziom wędkę, a nie rybę usiłowała pokazać, dlaczego transfer wiedzy i nauka umiejętności są lepsze niż danie środków materialnych. Opozycja zaś starała się przekonać publiczność do tego, że pomoc może być bezskuteczna. Ostatecznie debata została sprowadzona do błahego sporu „socjalizm-kapitalizm”, który okazał się radykalnym uproszczeniem zagadnienia, wokół którego debata miała się toczyć.
Niemal już od samego początku debaty, trawiły mnie trzy zasadnicze pytania, na które usilnie szukałem odpowiedzi. Pierwsze – kim są ci, którzy mają więcej i jak ich odróżnić od tych, którzy mają mniej? Upraszczając – kogo będzie można moralnie zobligować do czegoś? Drugie – jakie są źródła moralnego obowiązku? Innymi słowy – skąd się ten obowiązek bierze i dlaczego jako osoba mająca więcej miałbym się z kimkolwiek czymkolwiek dzielić? Trzecie – o kim w gruncie rzeczy jest ta debata? O tych bogatych, czy o tych biednych, czy może po równo o jednych i drugich? Na te pytania trudno było w debacie otrzymać odpowiedź. Dlaczego tak się stało możemy dowiedzieć się wracając na chwilę jeszcze do samej tezy debaty.
Ludzie, którzy mają więcej, są moralnie zobligowani do tego, by dzielić się z tymi, którzy mają mniej. Próba zdefiniowania „ludzi, którzy mają więcej” oraz „ludzi, którzy mają mniej” może być problematyczna, ponieważ wymaga podania względnie jasnego kryterium, które pozwoliłoby nam w miarę adekwatnie oddzielać jednych od drugich. Mówię „w miarę adekwatnie”, gdyż każde z kryteriów będzie arbitralne, a bronić się będzie jedynie jakością uzasadnienia, jakie za nim mogłoby stać. Najważniejsza jest jednak kwestia moralnego obowiązku i tu warto wskazać na błąd jaki się wkradł w debacie. Otóż błędem było oddzielenie moralności od obowiązku. Jeśli bowiem moralność definiujemy jako jakiś system zasad, czy przekonań, to widzimy go jako coś wypreparowanego, coś zewnętrznego. Podobnie z obowiązkiem – obligujemy kogoś do czegoś wtedy, gdy coś mu narzucamy, gdy go najpewniej zewnętrznie ograniczamy. Ale czy moralny obowiązek jest obowiązkiem narzucanym z zewnątrz? Czy moralne zobligowanie musi stać w sprzeczności z wolnością woli? Czy właśnie decyzją podjętą na mocy wolnej woli nie może być moralne zobowiązanie siebie do czegoś? A może to moralny obowiązek jest czymś pierwotnym względem ludzkiej woli? Pomylono zasadniczo pojęcie moralnego obowiązku z obowiązkiem prawnym, który oczywiście nie zawsze musi być spójny z jakimiś moralnymi zasadami, czy odczuciami. Prawo jednak respektujemy z szeregu przeróżnych powodów. Pytanie jednak brzmi – dlaczego jako ktoś, kto ma więcej mam czuć się w moralnym obowiązku do pomocy? Korzyści z tej pomocy, choć ważne, są jednak wtórne względem samego pochodzenia obowiązku, o który tutaj chodzi. Chodzi tu o coś więcej.
Część z rozterek pomógł rozwikłać spektakl, do którego debata, była ciekawym wstępem, nieco nawet porządkującym późniejsze doświadczenie. Jak już wspomniałem, o samej sztuce nie chciałbym zbyt wiele pisać, by tekst ten zanadto nie przypominał recenzji. Trzeba na pewno powiedzieć, że jest to spektakl przede wszystkim intrygujący. Po jego zakończeniu jednak wyszedłem z wielkim poczuciem chaosu i zagubienia. Starałem się jednak w owym doświadczeniu odnaleźć jakiegoś rodzaju sens. Spektakl był do pewnego stopnia wręcz schizofreniczny, sceny jak gdyby działy się obok siebie równolegle. Obecna była kamera, z której obraz wyświetlany był na ekranie z boku sceny. Cały czas towarzyszyło mi uczucie wręcz przebodźcowania – ilością kolorów, scen, rodzajów granej muzyki. Niejasne także było faktyczne miejsce akcji. Podobno rzecz dzieje się w Detroit, ale wiele razy pada Petersburg. Padają także słowa, że wszystko to może wydarzyć się wszędzie i przydarzyć się każdemu. Pytanie jakie pobrzmiewało we mnie tuż po spektaklu brzmiało: „jak się w tym wszystkim odnaleźć?” Kluczem jest postać Rodiona Raskolnikowa.
„Raskolnikow to nazwisko znaczące” – takie zdanie pobrzmiewało wiele razy w rozważanej sztuce. Podobno nazwisko to ma oznaczać „rozczłonkowanie”, „rozłam”, „schizmę”. W tym sensie postać Raskolnikowa, jako postać odzwierciedlająca człowieka jako takiego, jest charakterem wręcz schizofrenicznym, rozdartym wewnętrznie, targanym zarazem przez siły dobra jak i zła. Owo rozczłonkowanie jest właściwie kluczem do interpretacji jaką chciałbym przedstawić.
Jak już wspomniałem wyżej – podział to główna oś spektaklu. Na scenie dzieje się kilka scen naraz, widzimy osobne pomieszczenia, w których każdy z bohaterów robi coś innego. Obok tego jesteśmy nieustannie świadkiem głównej narracji dotyczącej tak postaci widocznych na scenie, jak i samego Fiodora Dostojewskiego i jego biografii. Elementem wspólnym tej na pozór chaotycznej fabuły jest dojmująca bieda i walka bohaterów spektaklu z towarzyszącym jej cierpieniem. Rozczłonkowanie jest bowiem zarówno przyczyną jak i konsekwencją cierpienia. Postępująca indywidualizacja i idąca za nią izolacja powoduje z jednej strony samotność, z drugiej brak poczucia odpowiedzialności za drugiego człowieka. Konsekwencją jest postępujący rozłam i rozwarstwienie klas społecznych. Jedni coraz bardziej oddalają się od drugich, choć przecież żyją na tej samej planecie, czy nawet w tym samym kraju, czy mieście.
Cierpienie pokazane w sztuce jest także odpowiedzią na kluczowe pytanie debaty – tzn. gdzie można odnaleźć źródło moralnego obowiązku spoczywającego na człowieku. Apel o ulgę w cierpieniu, jaki daje się słyszeć pośród ubogich, jest niczym innym jak wezwaniem drzemiących głęboko w człowieku pokładów troski, która ma skłonić go do wzięcia na siebie odpowiedzialności za swoje działania i ich skutki dla świata. Cierpienia nie da się bowiem w żaden sposób uzasadnić. Nie prowadzi ono do niczego dobrego – wręcz przeciwnie – cierpienie wciąż tylko się powiększa i obejmuje kolejne obszary ludzkiego życia. Dlaczego jednak mam jakkolwiek, ja jako człowiek, a szczególnie ten, który ma więcej, dzielić się z tymi, którzy mają mniej? Właśnie z powodu odpowiedzialności, jaką winien jestem innym i światu za dokonane czyny. Odpowiedzialność nie jest wyłącznie jakimś ograniczającym ludzką wolność ciężarem. Odpowiedzialność jest bowiem cechą ludzkiej natury. Jak pisał Jacek Filek, krakowski filozof, autor książki „Filozofia odpowiedzialności XX w.”[1], mogę być za coś odpowiedzialny, czy też – można przypisać mi taką cechę – właśnie dlatego, że z natury zdolny jestem do odpowiedzialności. Odpowiedzialność ta znaczy przede wszystkim zdolność i zarazem obowiązek odpowiedzi na wezwanie drugiego człowieka.
Kto jednak ma odpowiedzieć na owo wezwanie? Czy może tylko zamożni? A może jakieś tylko konkretne instytucje? Tu przechodzimy do ostatniego wątku, który znalazł dla siebie miejsce zarówno w debacie, jak i w spektaklu. Zasadniczym stało się bowiem rozróżnienie ludzi na „zwykłych” i „niezwykłych” (w sztuce), czy też „tych, którzy mają więcej” i „tych, którzy mają mniej” (w debacie). Tak, jak wspomniałem wyżej – ów podział – nie został scharakteryzowany w debacie. W sztuce zaś okazało się, że „zwykłych” od „niezwykłych” nie sposób oddzielić. Nie mają ani jedni, ani drudzy żadnych specyficznych cech. Czasem „zwykli” uważają się za „niezwykłych” – to podobno ma się zdarzać częściej, a czasem ci „niezwykli” nie widzą w sobie nic nadzwyczajnego. Ale skoro nie da się jednych oddzielić od drugich – kto ponosi odpowiedzialność? Odpowiedź jest prosta i brzmi: człowiek.
Dla rozjaśnienia i podsumowania warto odwołać się do myśli Fryderyka Nietzschego. Pośród wszystkich ludzi, tych „niezwykłych”, czy „tych, którzy mają więcej” odróżnimy nie po ich majątku czy wykształceniu, ale po tym, że zdolni będą do wzięcia na swoje barki odpowiedzialności za dalsze losy świata [2]. Kluczem nie jest zatem to, by się od razu dzielić na takich czy takich. Kluczem jest to, by mieć siłę ku temu, by na tle innych wyróżnić się wolą zmiany i odwagą do tego, by stać się „niezwykłym”. Być „niezwykłym” znaczy – jako człowiek dźwignąć na swoich barkach los świata i innych ludzi.
[1] Jacek Filek „Filozofia odpowiedzialności XX wieku”, wyd. Znak, Kraków 2003
[2] Tamże