„Powiedzieć jedynie, jak to naprawdę było”, rzekł półtora wieku temu Leopold von Ranke, twórca „naukowego” podejścia do przeszłości. Wierzył, że do prawdziwej wiedzy o tym, co dawne, można niezawodnie dojść, wystarczy wiernie trzymać się źródeł, zachowywać obiektywizm i kierować się starożytną regułą Tacyta: „sine ira et studio” (bez gniewu i upodobania). Jeśli historyk zachowa te zasady, prawda będzie w jego zasięgu, a wyniki jego badań zyskają walor „naukowości”, staną się, wedle słów Barbary Krauz – Mozer, „werbalną kopią przeszłości”. Ta pozytywistyczna wiara, od dawna poddawana w wątpliwość, jest do dziś wyznawana przez wielu historyków, szczególnie tych o konserwatywnej orientacji. Czołowy przedstawiciel tego środowiska – Wojciech Roszkowski, pisze: „Osoby, które negują pojęcie prawdy w historii, siłą rzeczy stawiają się w szeregach polityków, którzy historię rozumieją jako arsenał środków do walki politycznej”. A zatem historyk może i powinien sporządzać ową „werbalną kopię przeszłości”, podać czytelnikowi obraz, który w zasadzie nie podlega falsyfikacji. Jak bowiem można falsyfikować prawdę?
Przewrotu w takim pojmowaniu uprawiania nauki o historii dokonał, na początku lat 70-ych ubiegłego stulecia, amerykański metodolog i teoretyk Hayden White. Udowadniał on, że „realizm” Rankego i jego epigonów można rozpatrywać wyłącznie jako zasłonę skrywającą poglądy polityczne i upodobania estetyczne autora. Istota rewolucji dotyczyła refleksji nad językiem przekazu wiedzy o przeszłości, najlepiej zrozumiemy ją odwołując się do słów samego White`a: „To dosyć niezwykłe, że filozofa historii tak długo zwlekała z uznaniem znaczenia języka dla rozumienia dyskursu historycznego. […] Zaniedbanie to po części było spowodowane faktem, że współcześni historycy sami traktowali swój język jako bezproblemowe, przezroczyste medium, służące zarówno do przedstawiania zdarzeń z przeszłości, jak i do wyrażania poglądów na temat tych zdarzeń”. Konsekwencje takiego poglądu były iście rewolucyjne. Praca historyka przestawała być poszukiwaniem „prawdy” o przeszłości, szczególnie w wymiarze hermeneutycznym, a zaczynała przypominać twórczość literacką, w której formacja intelektualna i ideowa, pochodzenie społeczne badacza oraz tradycja, w której się ukształtował, warunkują metody i efekty jego badań, a język jest pierwszorzędnym elementem przekazu. Nie ma zatem narracji prawdziwych i fałszywych, są tylko obiektywne i subiektywne, a więc spełniające lepiej lub gorzej formalne kryteria warsztatu; nie ma uniwersalnych reguł „przekładu” rzeczywistości historycznej na język współczesności, które pozwoliłyby pokazać ją taką, „jaka naprawdę była”.
Jaki cel ma ten metodologiczny wstęp w tekście, którego tematem są debaty oksfordzkie osnute wokół tez historycznych? W moim przekonaniu jest to niezbędne, jeśli zastanowić się chcemy nad sensownością i celem zastosowania metod debatanckich w popularyzacji historii, kształtowaniu postaw obywatelskich oraz kultury funkcjonowania w sferze debaty publicznej. Otóż, jak sądzę, integralne zastosowanie norm i reguł debat oksfordzkich do debatowania nad tezami historycznymi, sprzyja raczej nowoczesnemu, postmodernistycznemu rozumieniu refleksji o przeszłości, aniżeli klasycznemu wzorcowi „prawdy historycznej”. Może to, choć nie musi, przynieść narastanie dysfunkcji pomiędzy celami organizatorów debat a zasadami ruchu debatanckiego.
Tezy mają często charakter abstrakcyjny, niezwiązany z żadnym kontekstem historycznym, politycznym, etycznym etc., same w sobie nie są zatem angażujące emocjonalnie. „Czarne jest lepsze niż białe”, to znany przykład takowej. O zwycięstwie w debacie decydują w takim przypadku przede wszystkim umiejętności retoryczne, definiowanie linii sporu, ciężar argumentów etc., erudycja jest również potrzebna, jako swoista inkrustacja, nadająca blask logice wywodu. Ostatecznie dydaktyczny wymiar takich debat polega na kształtowaniu umiejętności formalnych, retorycznych, erystycznych i krasomówczych, młodzi debatanci uczą się również kultury słowa, swoistego savoir vivre dyskusji, poszanowania godności przeciwnika i emocjonalnego dystansu wobec przedmiotu debaty. Dyskusje historyczne mają kształcić te same umiejętności, ale ich założeniem jest również popularyzacja wiedzy historycznej, upamiętnienie postaci, wydarzeń i rocznic. Trudno się temu dziwić, wszak organizatorem najważniejszych przedsięwzięć w tym zakresie są instytucje odpowiedzialne za politykę historyczna państwa: IPN, Instytut Śląski, Instytut Pileckiego etc. etc. Jest rzeczą jasna, że te instytucje, oczywiście w różnym stopniu, są realizatorami obecnej polityki pamięci. Przypomnijmy, polityka pamięci (raczej błędnie zwana polityką historyczną), to, używając definicji Lecha Nijakowskiego: „Intencjonalne działania polityków i urzędników, których celem jest utrwalenie, redefinicja lub usunięcie określonych treści pamięci społecznej. Państwo przez swoje organy dąży do takiej zmiany pamięci aby wzmocnić swą legitymizację.” Właśnie, historia nie jest dla polityków obojętna, choć w sensie ścisłym nie tyle sama historia, ale jej obraz w społecznej świadomości czyli właśnie pamięć. To, w jakiej formie się ona utrwali będzie miało konsekwencje polityczne, bowiem, co ukazują wyniki licznych badań, kształt pamięci jest skorelowany z wyborami politycznymi, z decyzjami podejmowanymi przy urnach wyborczych. Dlatego każda władza, choć z różnym natężeniem, będzie preferowała formy edukacji historycznej lepiej wpisujące się w zakres prowadzonej przez nią polityki pamięci.
I tu docieramy do debat oksfordzkich osnutych wokół tematyki historycznej. Miałem okazję współuczestniczyć w formułowaniu tez i sędziowaniu licznych z nich. Przyznam szczerze, iż nie spotkałem się nigdy z otwartym naciskiem, czy sugestiami, dotyczącymi treści tez, choć bywało, że niektóre moje propozycje, zwłaszcza te o nieco rewizjonistycznym charakterze, nie zawsze były przyjmowane. Mam wrażenie, że środowisko zaangażowane w organizację debat, także wywodzące się z IPN i innych instytucji „pamięciowych”, jest w pełni świadome, że debaty „pod tezę”, byłyby zaprzeczeniem istoty ruchu debatanckiego. Chwała im za to, gdyż zaiste nie wiem, czy ich zwierzchnicy, mianowani z klucza politycznego, są zwolennikami dyskusji swobodnej i pozbawionej wstępnych założeń.
Teza przygotowana jako przedmiot debaty oksfordzkiej winna spełniać kilka warunków, jednym z nich jest taka jej treść, która zapewni równe szanse obu stronom debaty, propozycji i opozycji. Ta zasada, jeśli dobrze przemyśleć jej konsekwencje, może budzić wątpliwości wśród funkcjonariuszy polityki pamięci, dla których wartością nie jest swoboda interpretacji faktów i procesów historycznych, ale ich jednoznaczny, pożądany kształt. Aby to zilustrować, podzielę się osobistym wspomnieniem. Byłem świadkiem w roku 2019, debaty oksfordzkiej w Pałacu Prezydenckim, w której uczestniczył jako „ekspert” prof. Andrzej Zybertowicz. Impreza zorganizowana przez Kancelarię Prezydenta RP na 30 rocznicę rozpoczęcia obrad Okrągłego Stołu była w założeniu znakomitą promocją ruchu debatanckiego. Młodzież w niej uczestnicząca nie reprezentowała elitarnych szkół z okolic Reytana i Bednarskiej, ale LO z Ostrzeszowa i Olsztyna. Prof. Zybertowicz w swym podsumowaniu debaty nie w pełni rozumiał zapewne reguły rządzące debatami oksfordzkimi. Mam wrażenie, że potraktował wypowiedzi młodych debatantów tak jakby były to polityczne deklaracje i postanowił dać odpór. Najpierw uznał za stosowne zarzucić debatującym licealistom, że: „z punktu widzenia optimum analitycznego (sic!) była to debata na niskim poziomie”, później zaś podsumował całość cytatem z Andrzeja Gwiazdy: „podczas obrad Okrągłego Stołu komuniści podzielili się władzą z własnymi agentami”. Mniejsza o to, że ryczałtowo zaliczył do nich ludzi takich jak Mazowiecki, Geremek, Turowicz a nawet o zgrozo Lech Kaczyński. Gorzej, że ustawił w ten sposób cały przekaz imprezy, która w zamyśle miała przecież promować umiar, kulturę debaty, poszanowanie adwersarza etc. Właśnie, dopóty debaty historyczne będą pozostawać poza horyzontem polityki pamięci, nie musimy się lękać, wszelako jeśli politycy dostrzegą ich potencjał, możemy zacząć się obawiać ingerencji a`la prof. Zybertowicz. Przecież istotą debat nie jest promowanie tego co zbieżne z aktualną polityką pamięci, przecież można sobie wyobrazić zwycięstwo propozycji w debacie wokół tezy: „Polacy ponoszą współodpowiedzialność za zagładę Żydów”. Można to sobie wyobrazić w sensie debatanckim, ale czyż w obszarze współczesnej polityki pamięci?
Jeśli chcemy pozostać wierni zasadom debat oksfordzkich, nie możemy ich wpisywać w politykę pamięci jakiejkolwiek władzy. Przecież normalną rzeczą bywa zwycięstwo w debacie strony propozycji, broniącej tezy sprzecznej z naszą tradycyjną interpretacją przeszłości: „Powstania śląskie były wojną domową”, „Traktat ryski był zdradą ukraińskiego sojusznika”, „Postanowienia okrągłego stołu były wynikiem spisku elit partyjnych i opozycyjnych” etc. etc. Wedle zasad kierujących debatami jest to całkiem możliwe, choć dla funkcjonariuszy polityki pamięci niewyobrażalne, wszak oni postrzegają interpretacje przeszłości w kategoriach „prawdy” i „błędu”, „bohaterstwa” i „zdrady” i odrzucają każdą ich relatywizację.
Filozofia debat zakłada aprobatę dla różnorodności poglądów, nie preferuje żadnego punktu widzenia, nie jest elementem żadnej polityki. W zakresie interpretacji przeszłości jest to bliskie myśli Haydena White`a, o ileż bardziej niż Wojciecha Roszkowskiego. Przyznam, że nieco się obawiam, jak długo próbę wpisania tematyki historycznej w zasady debat oksfordzkich są w stanie ścierpieć funkcjonariusze obecnej polityki pamięci? Cała nadzieja w tym, że tego nie dostrzegą, wszak mają na głowie sprawy ważniejsze.